Z mapy Warszawy znika centrum handlowe Land. Szkoda, bo mnie się kojarzy z sympatycznymi spotkaniami towarzyskimi, zakupami i przede wszystkim dziennikarką Zofią Bieszczanin.

O Zofii można byłoby napisać książkę, bo to postać barwna i nietuzinkowa. Dzisiaj ograniczę się do jednej historii, która wydaje mi się bardzo pouczająca.

Spotkałyśmy się z Zofią w 1998 r. w redakcji „Gazety Bankowej”, gdzie ona była dobrze osadzona jako sekretarz redakcji, a ja po ośmiu latach pracy w administracji publicznej, debiutującą dziennikarką.

Zośka trzymała sekretariat, a w dniach zsyłania numeru, wręcz całą redakcję, w ryzach. Przypominam tym, którzy już tych czasów nie poznali, że wówczas redakcje pracowały stacjonarnie, dziennikarze byli na etatach, a w sekretariacie oprócz sekretarz redakcji i jej dwóch zastępców pracowało w porywach dwóch korektorów. Redakcja w całości spotykała się przynajmniej raz w tygodniu na kolegiach redakcyjnych, podczas których omawiano numer, który właśnie pojawił się w kioskach i planowało następne dwa.

Zosia przychodziła na kolegia uzbrojona w wielką płachtę – spiegel, w którym małe prostokąty kolumn w miarę spływania tekstów zapełniały się kolorami. Jeśli tych pustych miejsc było zbyt wiele, a zbliżał się dead line, to Zofia zaczynała krzyczeć. My się jej baliśmy naprawdę. Jak płachta była w całości kolorowa, wiadomo – moment oddania numeru. Wszyscy oddychają z ulgą. Aż do następnego wydania. I tak to się kręciło.

Niestety  na skutek zmian właścicielskich (o których też napiszę, ale w innym tekście), pod koniec XX-wieku Zofia straciła pracę.  Prawa do emerytury jeszcze nie miała, więc postanowiła się przebranżowić. Dość radykalnie, bo chciała otworzyć sklep z odzieżą. Fakt – jej stylowi nie można było nic zarzucić, ubierała się gustownie, no ale od znajomości mody na własne potrzeby do handlowania ubraniami jest jednak dość daleko. Wiele osób bało się o nią – że sobie nie poradzi, że to słomiany zapał, że nie wie, na co się porywa.

Tymczasem Zofia podeszła do sprawy bardzo profesjonalnie, sprawdziła, że wielu fantastycznych polskich producentów z Łodzi nie ma w Warszawie sklepów firmowych, zwróciła się do nich z propozycją i porozumiała się, że będzie handlowała ich wyrobami na stołecznym rynku. Jedną z tych firm była na pewno Olimpia, bo mam w szafie do dziś ciuchy z taką metką. Czarna peleryna obszyta futrem służyła mnie i kilku znajomym i wystąpiła nawet na scenie teatralnej. Pozostałych marek nie pamiętam. Butik ruszył, najpierw gdzieś na Pradze, a potem w rzeczonym Landzie. Szło znakomicie, Zofia poradziła sobie świetnie, miejsce było wręcz obowiązkowym  punktem wizyt koleżanek z dawnej redakcji zaraz po wypłacie. Kolegów zresztą też. Mogliśmy się tam spotkać, wymienić plotki, na luzie już, bo Zosia jako właścicielka sklepu była znacznie łagodniejszą wersją siebie. Klientów nie brakowało. Pojawiały się też osoby znane z TVP, co w snobistycznej Warszawie ma znaczenie.

Sukces Zofii był i wciąż pozostaje dla mnie – ale myślę, że nie tylko – bardzo budujący. W każdym wieku można zmienić zawód, nauczyć się wielu nowych rzeczy i jeśli włoży się w to serce, to osiągnąć spektakularny efekt. Przekonują o tym doradcy, ale mnie przekonywać nie trzeba, ja to widziałam na własne oczy. W Landzie właśnie.

Dorota Bogucka