Nie wiem, jakie Państwo macie doświadczenia z pracy zdalnej i czy na powrót do redakcji czekaliście, albo może jeszcze czekacie z utęsknieniem. Niestety, część naszych koleżanek i kolegów już wie, że przy swoich biurkach po lockdownie nie usiądzie. Wydawcy podjęli bowiem decyzję, żeby ten nowy model organizacji pracy, przyjęty w związku z prawnymi ograniczeniami w czasie pandemii, stosować dalej. W jednej z dużych redakcji pisma lifestylowego w nienaruszonym stanie zostały tylko gabinety funkcyjnych, działy w dotychczasowej postaci zlikwidowano, a dla tych dziennikarzy, którzy koniecznie chcieli pracować w redakcji, zostawiono kilka gorących biurek. Gorących, to znaczy takich, przy których może usiąść każdy, kto akurat ma coś napisania. Jeśli w konkretnym momencie – na przykład przed deadlinem – chętnych jest więcej niż miejsc – trudno, kto pierwszy ten lepszy.

Do dyspozycji dziennikarzy pozostało jeszcze  kilka pomieszczeń recepcyjnych, gdzie można przeprowadzić wywiad albo zrobić sesję zdjęciową. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że ta akurat redakcja zainwestowała w swoich pracowników, zapewniając im służbowe komputery, telefony, ryczałtowe dofinansowanie do prądu i wsparcie technologiczne. Praca zatem przebiega – co przyznają sami zainteresowani – gładko i czytelnik dostając do ręki kolejne wydanie, fakt – znacznie odchudzone – ale jednak tak samo wartościowe – nie zorientuje się, że coś się zmieniło.

Można by zatem uznać, że rozwiązanie jest dobre. Pomijając już oczywiście aspekt czysto praktyczny, czyli możliwość skoncentrowania się na pracy, gdy pociechy uczą się zdalnie i z czymś sobie nie potrafią poradzić, wzywając na pomoc będącego za ścianą rodzica. Albo jeśli sąsiedzi, którzy też są na zdalnej, albo na postojowym, postanowili wykorzystać czas i remontują mieszkanie, wiercąc stukając i cyklinując.

Pozostaje jeszcze kwestia relacji społecznych. Z obserwacji wielu osób, z którymi rozmawiałam wynika, że te więzi się jednak osłabiają. Przy pierwszym lockdownie, kilkanaście minut niemal każdego kolegium redakcyjnego poświęcano na luźne rozmowy, w stylu: co u kogo słychać, jak zdrowie, dzieci, zwierzęta, ewentualnie plotki. Z czasem potrzeba wymiany informacji malała. „Oddaliliśmy się, przestajemy się sobą interesować” – skwitowała jedna z koleżanek.

Pytanie zasadnicze, jak ta atomizacja zespołu wpłynie na jakość pracy. Moim zdaniem zdecydowanie negatywnie. No cóż, może dlatego, że pochodzę ze starej szkoły, w której traktowało się dziennikarstwo jako pracę zespołową. Trudno zliczyć pomysły zrodzone podczas z pozoru luźnych rozmów, wygłupów nawet, podczas robienia kawy, na papierosie, przy piwie. Nie powiem, że każda wymiana myśli rodzi wielkie akcje i przedsięwzięcia o epokowym dla dziennikarstwa znaczeniu. Jednak skądś te najlepsze pomysły trzeba wziąć. Dlatego życzę wszystkim dziennikarzom, żebyśmy wrócili do redakcji!

Dorota Bogucka